Reklama

Nowy metal w starożytnym Szczecinie

"Jestem strasznie dumna, że w naszym mieście taka impreza puszcza korzeń w glebę" - powiedziała ze sceny Kasia Nosowska. Rzeczywiście, pierwszego dnia Szczecin Rock Festival (środa, 24 czerwca) stolica Pomorza Zachodniego nie musi się wstydzić.

W drodze do Szczecina zastanawiałem się, czy na północy Polski jest miejsce na jeszcze jeden festiwal, w dodatku tydzień przed Open'erem. Trzeba jednak przyznać, że organizatorzy podeszli do tematu z dużą pokorą, wydzielając dla publiczności ledwie trzecią część płyty stadionu Pogoni. Za to fani rocka nie zawiedli i wypełnili wyznaczone im miejsce niemal po brzegi. Jak na pierwszą edycję imprezy i nieszczęśliwe położenie miasta, do którego wszystkim za daleko, to naprawdę spory sukces. Kluczem do niego byli nie tylko słynni goście ze świata, ale i zmyślnie dobrane polskie gwiazdy, które regularnie przyciągają na własne - biletowane! - koncerty tysiące fanów.

Reklama

Happysad, mimo stosunkowo wczesnej pory i niewdzięcznej roli otwieracza, przyjęci zostali bardzo ciepło. Bo też ich muzyka, bezpretensjonalny rock z reggae'owym pulsem, pasowała do pogodnego, parnego popołudnia. Następnym punktem programu była Coma, więc z głośników popłynęła charakterystyczna mikstura grunge'u z nu-metalem, doprawiona odrobiną teatru. Ale nie o ciężkie riffy tu szło, lecz Piotra Roguckiego. Nie przepadam za tą manierą wokalną, nie bawi mnie jego konferansjerka (boję się to pisać, mając świeżo w pamięci wyskandowane przez kilka tysięcy gardeł wersy z "Tonacji": "Dla sk***ysynów nie ma litości"), ale trzeba przyznać, że publiczność jadła mu z ręki. I to, co działo się pod sceną raczej przypominało euforię, niż komę.

Hey nieco ostudził emocje. Kasia Nosowska nieruchoma jak zwykle, jej koledzy równie statyczni, więc i ludzie się uspokoili. Ale podobało się, co łatwo było poznać po oklaskach i wrzawie pomiędzy utworami. Tylko w końcówce zagotowało się pod sceną, na "Zazdrości" i "Teksańskim" - aż dziw bierze, że Hey nie podlizuje się publiczności większą ilością utworów z debiutu i na koncertach serwuje głównie nowe, trudniejsze, mniej skoczne kompozycje. Szacunek.

Anglicy z Kaiser Chiefs mieli dość trudne zadanie. Z jednej strony lokalne mega gwiazdy, z drugiej popularny zespół z Ameryki. Do tego tylko dwa wielkie hity - "Ruby" i "Never Miss a Beat" - w zanadrzu. Ricky Wilson, sympatyczny wokalista grupy, nie mógł wręcz uwierzyć, że ktoś przyszedł specjalnie na nich (o czym nie omieszkał wszystkich poinformować), ale nadrabiał miną. Oraz poczuciem humoru i naturalnością. Schodził do publiczności, wspinał się po rusztowaniu sceny, dwoił się i troił. Jego entuzjazm był zaraźliwy - Kaiser Chiefs byli dużo goręcej żegnani, niż witani.

Limp Bizkit pojawili się w Szczecinie na tyle wcześnie, że zdążyli zwiedzić miasto. "Wygląda na nieco zniszczone i starożytne, ale oczywiście mają KFC i McDonaldsa. Dziwne" - komentował Fred Durst. Muzyka jego grupy może starożytna nie jest, ale i nie pierwszej świeżości. Nu metal, który u progu nowego milenium uchodził za Następną Dużą Rzecz, godnego następcę grunge'u, z perspektywy czasu wcale taki wielki się nie wydaje. Co nie zmienia faktu, że Limp Bizkit mają w Polsce wiernych fanów, i na dodatek wiedzą, jak przekonać do siebie malkontentów. Gniazdo DJ Lethala przystrojone zostało polską flagą, a podskakujący na jej tle Fred Durst wykrzykiwał: "Niewiarygodne! Niewiarygodne! Jesteśmy tutaj i wy też jesteście! O cholera!" I jak tu ich nie lubić?

Zaczął Lethal, później usłyszeliśmy tokowanie Dursta, wreszcie uderzyli z pełną mocą, pierwszymi taktami "My Generation". Potężne brzmienie! Z lewej strony sceny pełza Sam Rivers, tak jakby niskie dźwięki generowane przez jego bas przygniatały go do ziemi. W środku Fred, w krótkich spodniach, szarej dresowej bluzie i czerwonej czapeczce, która lata temu przyrosła mu do głowy. Najbardziej efektownie prezentował się jak zwykle Wes Borland, wyglądający na dalekiego krewnego Jokera. Czubek głowy czarny, dół twarzy i ramiona białe, groteskowo wymalowane usta i te szalone, wężowe ruchy. Nie myślcie jednak, że ten facet to tylko wizerunek - jego charakterystyczny, jazgotliwy styl gry, to najmocniejszy filar muzyki Limp Bizkit.

Fred Durst za to wielkim muzykiem nie jest. Rapuje bardzo przeciętnie, śpiewa źle. Ale za to showmanem jest takim, że frontmani polskich grup, nie tylko tych, które występowały tego dnia w Szczecinie, powinni nagrać sobie jego popisy, oglądać po sto razy i wyciągać wnioski. Oprócz tego, że dwoił się i troił na scenie, popisując niezłym przygotowaniem kondycyjnym, znaczną część koncertu spędził na płycie stadionu, w ramionach publiczności. Nie tylko śpiewał z ludźmi i przybijał piątki, ale zdarzyło mu się też wyciągnąć z tłumu chłopaka, bo doszedł do wniosku, że ten źle się poczuł. Może to i z góry zaplanowane, socjotechniczne sztuczki, ale co z tego, skoro działają i naprawdę robią wrażenie... Za bilet na ten koncert można było zapłacić kartą (albo gotówką). Widok tłumu falującego pod dyktando dyrygenta Dursta - bezcenny.

Jarek Szubrycht, Szczecin

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: kasia | Szczecin | rock | Katarzyna Nosowska | metal
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy