Reklama

Najgłośniejszy zespół świata

W sobotę, 5 lipca, w Roskilde było głośno. Bardzo głośno...

Wszystko to za sprawą irlandzko-brytyjskiej formacji My Bloody Valentine, uważanej swego czasu za "najgłośniejszy zespół świata". Od jakiegoś czasu ten honorowy tytuł znów jest aktualny. Grupa, kierowana przez Kevina Shieldsa (autora muzyki m.in. do filmu "Między słowami"), rozpadła się w 1997 roku po wydaniu albumu "Loveless". Sam Brian Eno skomplementował płytę określając ją mianem albumu, który zmienił oblicze muzyki. Później Shields, który sesją do "Loveless" o mało nie doprowadził do bankructwa legendarnego labelu Creation, kasował kolejne sesje nagraniowe grupy jako niewystarczająco doskonałe, co doprowadziło w konsekwencji do wspomnianego zawieszenia działalności. W zeszłym roku zespół triumfalnie powrócił na scenę, by kilka tygodni temu wyprzedać cztery z rzędu koncerty w Londynie.

Reklama

To, co My Bloody Valentine zaproponowali w Roskilde, ucieka wszelkim klasyfikacjom. Najważniejsza w muzyce zespołu zgrzytliwa ściana gitarowego dźwięku zdominowała sekcję rytmiczną. A wokale Shieldsa i grającej również na gitarze Bilindy Butcher były schowane na trzecim, nawet czwartym planie, od czasu do czasu barwiąc hałas bajkową melodią. My Bloody Valentine brzmieli jednocześnie monumentalnie i garażowo, transowo i melancholijnie, głośno i... bardzo głośno. Pisząc niniejszą relację, kilkanaście godzin po koncercie, wciąż słyszę szum w uszach. Po raz pierwszy żałowałem, że nie zaopatrzyłem się przed koncertem w zatyczki chroniące słuch.

Najważniejszym fragmentem koncertu było wykonanie utworu "You Made Me Realise". My Bloody Valentine przez kilkanaście minut powtarzali na przesterowanych do granic możliwości gitarach jeden dźwięk. Publiczność ten soniczny kataklizm przyjmowała z niedowierzaniem. Co ciekawe, pomimo dosłownie fizycznego bólu, który zadawali My Bloody Valentine, nikt nie zdecydował się na opuszczenie Areny. Ludzie stali jak zahipnotyzowani, na twarzach niektórych pojawiały się grymasy zadowolenia, wymieniano uśmiechy zachwytu, inni kręcili głowami wciąż niedowierzając, że można w ten sposób grać. I nagle wszystko się skończyło. Zespół zszedł ze sceny, zostawiając brzęczące gitary przy wzmacniaczach. Shields, który przez cały koncert nie odzywał się do publicznośći (zresztą żaden z członków My Bloody Valentine nie powiedział ani słowa), rzucił do mikrofonu zdawkowe "Thanks" i wyszedł. Nie było bisów, zapaliły się światła, ale zahipnotyzowany tłum wciąż stał i patrzył na pustą scenę.

Jaką odmianą był zatem koncert Neila Younga, który w momencie, gdy zjawiłem się pod główną scenę festiwalu, zaczynał akustyczną część setu. Klasyczne kompozycje, jak "Oh, Lonesome Me", "The Needle And The Damage Done", "Heart Of Gold" czy "Old Man" oczywiście wzbudziły olbrzymi entzuzjazm kilkudziesięciu tysięcy osób. Każdy z utworów prezentowany był osobnym obrazem z tytułem piosenki, a i sam Young ubrany był w strój pochlapany farbą. Później 63-letni artysta, z którym o miano najbardziej witalnego staruszka na rockowej scenie może bić się jedynie Keith Richards z The Rolling Stones, wziął do ręki gitarę elektryczną i zagrał kilkunastominutową, wciągającą i wspaniale rozwijającą się kompozycję "No Hidden Path" z ostatniej płyty "Chrome Dreams II". Później artysta i zespół zeszli ze sceny. Wyklaskany bis składał się tylko z jednego utworu - Neil Young zaskoczył wszystkich, prezentując brudną wersję "A Day In A Life" The Beatles, podczas której zerwał większość strun w gitarze, dając tym samym do zrozumienia, że to już naprawdę koniec.

Co ciekawego działo się jeszcze podczas trzeciego dnia Roskilde Festival? W południe, w pełnym słońcu za sprawą afro-alternatywnej grupy Extra Golden przenieśliśmy się na niecałą godzinę na Czarny Ląd. W tym samym czasie do szalonej tanecznej zabawy zapraszali nowi ulubieńcy Brytyjczyków - duet The Ting Tings. Norweska formacja The Grand udowodniła, że bluesowy stoner rock wcale nie musi być specjalnością Amerykanów. Siedzący na tronie i troskliwie ocierany z potu przez chórzystki Solomon Burke w Roskilde został po raz kolejny koronowany na króla muzyki soul, choć ten tytuł dzierży od dekad. Judas Priest nie przestraszyli się słońca i upału, prezentując się na scenie w pełnym rynsztunku - szacunek zwłaszcza dla Roba Halforda, który cały czas spacerował po scenie w nabijanym ćwiekami skórzanym płaszczu po kostki. A o północy artystyczną wersję punk rocka pokazali Liars, których prowokacyjny występ przerwała na moment... prowokacja fana, rozrzucającego ze sceny puszki z piwem i krzyczącego coś o rock'n'rollu.

Dziś zakończenie Roskilde 2008. Głównymi gwiazdami będą legendy: thrashowa (Slayer), alt country'owa (Bonnie 'Prince' Billy) i hiphopowa (Jay-Z). Wystąpi także nieobliczalna Cat Power.

Artur Wróblewski, Roskilde

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama