Reklama

"Last Days": Ostatnie dni Kurta Cobaina

W piątek, 2 czerwca na ekranach naszych kin pojawił się film zainspirowany śmiercią sławnego muzyka Kurta Cobaina. Reżyser Gus Van Sant zamyka tym obrazem "trylogię śmierci", do której należą też poprzednie jego filmy: "Gerry" oraz "Słoń". Cała trylogia zainspirowana została przez autentyczne wydarzenia, o których reżyser dowiedział się z prasy. "Last Days" został bardzo dobrze przyjęty przez krytyków. Co o filmie sądzi sam reżyser?

Gus Van Sant uważa, że "Last Days" w pewnym sensie jest bardziej rozbudowaną wersją "Gerry'ego" oraz "Słonia".

"Akcja tych wszystkich trzech filmów rozgrywa się na bardzo małym obszarze. W Gerrym dwóch bohaterów umieszczono gdzieś na pustyni. W Słoniu akcja toczy się tak naprawdę tylko w budynku szkoły, nie licząc kilku scen w domu. W końcu w "Last Days", bohaterowie w zasadzie grają tylko w posiadłości Blake'a. Te filmy są bardzo podobne pod względem nakładów, małej obsady i nielicznej ekipy filmowej. Każdy z nich z założenia miał odróżnić się od utartych konwencji stylem, na przykład ujęcia z kilku miejsc, pod wieloma kątami" - powiedział Van Sant.

Reklama

Poprzednie filmy trylogii powstały jako reakcja na pewne wydarzenia. Inspiracją dla wszystkich trzech opowieści były historie zaczerpnięte z gazet. Reżyser tłumaczy fakt, że zdecydował się na formę fabularną a nie dokumentalną wszystkich tych obrazów.

"Myślę, że te trzy filmy są próbą skorzystania z fikcji, by nauczyć się czegoś o takich sytuacjach. Wszystkie są opowieściami, w których ludzie nie do końca wiedzą, co się stało. Nie mają pełnego obrazu. W przypadku "Gerry'ego" dwoje ludzi udało się na pustynię. Wrócił tylko jeden. Znamy tylko jedną wersję tej historii. Jeśli chodzi o strzelaniny w szkole, zawsze później pojawiają się pytania: "Dlaczego?", "Jak mogło do tego dojść?". Gdy w końcu popatrzymy na Kurta Cobaina, nikt do końca nie wie, gdzie był i co robił. Inspiracją dla "Last Days" nie było samo samobójstwo, ale pytania, które pojawiły się po nim. Cały ten szum medialny".

Van Sant opowiedział także o przygotowaniach do pracy nad filmem. Prace nad scenariuszem ruszyły w 1996 roku.

"Myślę, że po prostu pozwoliliśmy puścić wodze naszej wyobraźni. Nie wiedzieliśmy wtedy zbyt dużo. Tylko to, co zobaczyliśmy i usłyszeliśmy w mediach. W Portland pojawili się ludzie, którzy twierdzili, że posiadają informacje na temat Kurta, ale my chcieliśmy zbudować postać Blake'a w dużej mierze w oparciu o naszą wyobraźnię. Staraliśmy się użyć wszystkich możliwych środków, by go stworzyć".

"Wolałem wymyślić tę historię. Nie chciałem, by była długa. W zasadzie ograniczyliśmy się do tych dwóch ostatnich dni przed jego śmiercią. Po śmierci Cobaina prawie wszystkich ludzi na świecie fascynowały wydarzenia dwóch ostatnich dni jego życia. Doświadczyłem wcześniej czegoś podobnego w przypadku Rivera Phoenixa. Potrzebował pomocy i nikt nie umiał jej mu udzielić. Gdzie był? Co robił? Jak wyglądały jego ostatnie chwile?".

A jaki efekt uzyskał twórca? Przed pójściem do kina warto zapoznać się z recenzjami filmu. Jedną z nich - autorstwa Jacka Cieślaka z "Rzeczpospolitej" - prezentujemy poniżej.

"Największą zasługą Van Santa jest to, że zrywa z dotychczasowym sposobem pokazywania gwiazd w filmach diagnozujących blaski i cienie rock and rolla. Nie stępia uwagi widza migotliwym wideoklipem ani narracją w stylu MTV. Takim językiem mogą przemawiać tylko sprzedawcy płyt. Nie pokazuje charyzmatycznego idola jednoczącego tłum podczas rockowej mszy, bo nawet ludziom po sześćdziesiątce na wspomnienie takich magicznych chwil chodzą ciarki po plecach. Sportretował gwiazdora w scenach przygnębiającej samotności i zagubienia".

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Nirvana | GUS | filmy
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama