Reklama

Kasabian w drodze na szczyt

Gdyby w biznesie muzycznym istniały - jak to jest w koszykarskiej lidze NBA - nagrody za największy postęp poczyniony w sezonie, zespół Kasabian byłby murowanym kandydatem do wyróżnienia. Brytyjski kwartet przekonuje, że ich aroganckie zapowiedzi zdominowania sceny alternatywnej wcale nie są bez pokrycia. Udowodnił to także występ zespołu w Berlinie.

Kasabian wypłynęli w 2004 roku na dogorywającej fali new rock revolution, choć po prawdzie daleko im było do czołowych przedstawicieli tego w znacznej mierze medialnie wylansowanego nurtu. Przede wszystkim chłopcy z Leicester nie byli ślepo zapatrzeni w postpunkowe/nowofalowe klimaty, lecz bezczelnie zrzynali z Primal Scream i Oasis, co paradoksalnie czyniło z Kasabian zespół... oryginalny. Przynajmniej na ówczesnej scenie indie rocka.

Debiutancki album zatytułowany wymyślnie "Kasabian" dziełem przełomowym na pewno nie był, ale solidności, przebojowości i nadziei na lepsze jutro odmówić mu nie można było. A pochodzące z niego "Club Foot", "Processed Beat" czy "Cutt Off" szybko stały się obok piosenek The Strokes, Franz Ferdinand czy The Killers hymnami dwudziestokilkulatków. I to nie tylko na Wyspach Brytyjskich.

Reklama

Grupa zadbała także o rozgłos medialny w mniej artystyczny sposób. W końcu brytyjska prasa uwielbia pisać o "skandalizujących" wypowiedziach muzyków z zespołu X na temat grupy Y, w czym mistrzostwem wykazali się już bracia Gallagherowie ze wspomnianych Oasis. Kasabian nie chcieli być gorsi od swoich idoli i "zjechali" właściwie wszystkich: od Keane, przez Franz Ferdinand aż do The Libertines. Czasami ich wypowiedzi były zabawne, czasami żenujące, ale zadanie spełniły w 100 procentach. Formacja szybko stała się "złymi chłopcami" alternatywnej sceny.

I w tym miejscu możnaby zakończyć pisanie o zespole Toma Meighana i Sergio Pizzorno, gdyby nie jeden znaczący szczegół. Mianowicie w przeciwieństwie do lwiej części nowych nadziei sceny indie, kolesiom z Leicester udało się nagrać rewelacyjny drugi album. Bo "Empire", które właśnie trafia do sklepów w Polsce (nie wiedzieć czemu jakieś dobre pół roku po światowej premierze, czym zaskoczeni byli nawet, a może przede wszystkim sami Kasabian...), to cholernie dobra płyta. I jeżeliby kwartet miałby w tym momencie zakończyć działalność (tfu, tfu...), to będziemy ich pamiętać właśnie za ten album, a nie za debiut. Inaczej, niż byłoby to w przypadku Killersów, Strokesów i innych Razorlightów...

Zresztą doniosłość i jakość płyty czuł chyba sam Pizzorno, główny twórca piosenek, mówiąc że "Kasabian" to "nonsens" w porównaniu z "Empire". I chyba przy tej okazji po raz pierwszy słowa wyszczekanego gitarzysty nie zabrzmiały... nonsensownie.

Teraz grupa jest na fali wznoszącej: płyta świetnie się sprzedała, recenzje były co najmniej pozytywne, a koncerty... Ten środowy (21 lutego) w Berlinie był... rewelacyjny!

Położony na rubieżach wschodniego Berlina, w postindustrialnym kompleksie klub Kesselhaus był wypełniony do granic możliwości - Kasabian przyszło zobaczyć około 1000 osób. Sporą, a na pewno najgłośniejszą grupę na widowni stanowili ziomkowie muzyków z Leicester, których co chwilę zespół pozdrawiał.

Zanim rozpoczął się show, mieliśmy okazję wysłuchać rozgrzewającego miksu przebojów między innymi T. Rex czy The Rolling Stones - swego rodzaju wskazówki gdzie artystycznie celują Sergio, Tom i reszta.

Wszystko zaczęło się od glamowego "Shoot The Runner", który wypadł trochę bladziej w porównaniu z wersją studyjną. Na szczęście Kasabian posiadają garść "killerów" na otwarcie koncertu i kupienie publiczności. "Proccessed Beats", "Reason Is Treason", "Last Trip" czy "Sun/Rise/Light/Flies" szybko "załatwiły sprawę", hipnotycznymi bitami i psychodelicznymi klimatami wciągając publiczność w krainę intensywnych doznań.

A jak prezentowała się grupa na scenie? O ile muzycznym szefem formacji jest bez wątpienia Pizzorno, to podczas koncertów pałeczkę od Sergio przejmuje Meighan. Wokalista Kasabian, po scenie poruszający się w sposób podobny do Liama Gallaghera, obstawił wszelkie frontmańskie obowiązki, wykazując się nawet znikomą ale jednak znajomością niemieckiego ("Alles Klar?"). Natomiast wysoki i szczupły Pizzorno z trudnością zmuszał się nawet do skromnych podziękowań, co jednak w żadnym wypadku nie przyciemniało bijącej od muzyka charyzmy. A reszta, wspomagana dodatkowym gitarzystą? Powiedzmy, że asystowała...

Pierwszy muzyczny orgazm przyszedł wraz z "Empire", chyba najwybitniejszym jak do tej pory dokonaniem Kasabian. Równie gorąco było później przy epickim "The Doberman" (choć panowie dali ciała puszczając partię trąbki z taśmy - aż prosiło się o żywą solówkę na tym instrumencie) i "Club Foot", kiedy rozszalała publika zaczęła w uniesieniu ciskać na scenę kubki z piwem.

Kasabian wypośrodkowali repertuar, prezentując głównie kompozycje z "Empire", które okraszono najlepszymi piosenkami z debiutu. Na szczęście w secie... zabrakło miejsca na akustyczny, śpiewany przez Pizzorno "British Legion", który uroczo urozmaicając "Empire", na żywo prezentuje się według brytyjskich dziennikarzy fatalnie.

Ciekawie wyglądała oprawa wizualna koncertu - widać, że chłopaki powoli celują w stadiony. Subtelne, ale interesująco wykorzystane kolorowe światła, rzucały psychodeliczne cienie na ponurą betonową ścianę Kesselhaus, przypominając że Kasabian to nie tylko następcy Oasis, ale też spadkobiercy tradycji narkotycznego wizjonerstwa Primal Scream. Odmienne stany świadomości można było zaliczyć bez pomocy niedozwolonych środków przede wszystkim przy "Stuntman" i "Seek & Destroy", który został zapowiedziany jako... kołysanka.

Panowie po imponującym przedstawieniu ostatecznie zeszli ze sceny po "L.S.F". Ten numer chyba z premedytacją został napisany jako finałowa piosenka koncertów. Wpadający w ucho i tym samym łatwy do zanucenia nawet przez największy muzyczny antytalent motyw przewodni numeru był śpiewany przez kilka minut przez samą publiczność. Wtedy na twarzach muzyków zagościł wyraźny grymas zadowolenia...

Później panowie jeszcze się grzecznie pożegnali (na raty, bo gdy Sergio i basista kłaniali się w pas, techniczni wyciągali z garderoby resztę zespołu), pozostawiając publiczność z poczuciem, że obejrzała i wysłuchała nie tylko spektakularny koncert, ale także miała szczęście zobaczyć jak rośnie w siłę jeden z najciekawszych obecnie zespołów sceny indie.

Co teraz czeka Kasabian? Ja przewiduję, że trzeci album (o którym Pizzorno powiedział, że będzie czerpał dynamikę z muzyki bałkańskiej) może być przełomowy z historii grupy, być może nawet muzyki niezależnej, a fani w Berlinie mieli jedną z ostatnich okazji, by zobaczyć koncert formacji w kameralnej mimo wszystko sali Kesselhaus. W tej opinii podtrzymuje mnie imperialny "Empire", którego słuchałem pisząc relację z koncertu Kasabian. Trzymam za nich kciuki, bo sukces im się po prostu należy.

Artur Wróblewski, Berlin

Zobacz teledyski Kasabian na stronach INTERIA.PL!

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Indie | publiczność | szczęście | szczyt | Kasabian | w drodze
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy