Reklama

Impact Festival 2012: Wieczór o smaku chili

Wciąż zachodzę w głowę, jakim cudem członkowie Red Hot Chili Peppers unikają przewracania się o siebie na scenie.

Fani z charakterystycznym czerwonym logo na koszulkach jasno dali do zrozumienia artystom Impact Festivalu, dla kogo przyszli na warszawskie lotnisko Bemowo. Jednemu tylko zespołowi kibice Red Hot Chili Peppers oszczędzili chłodnego przyjęcia - Kasabian.

Kilka występów nie wypaliło z różnych powodów. Pierwszy - już zasygnalizowany powyżej. Dla wielu uczestników festiwalu wykonawcy poprzedzający słynne, kalifornijskie "Papryczki" były tylko supportami, niczym więcej. Niesprawiedliwe? Jasna sprawa, ale nie śmiałbym nagabywać całych rodzin w papryczkowych t-shirtach, żeby skakały na Public Image Limited.

Reklama

Rozczarowania

No właśnie, PiL. Basista Red Hot Chili Peppers - Flea - powiedział poruszony: - To zaszczyt występować na tej samej scenie co PiL. Ich muzyka zmieniła moje życie.

Obserwując widownię podczas koncertu Public Image Limited, nie wyłapałem osób, którym właśnie zmieniało się życie, może dobrze to kamuflowały? A może pora była jeszcze zbyt wczesna? Tak czy tak, John Lydon - ikona punk rocka - był wyraźnie poirytowany niespecjalnie zainteresowaną publiką. - You're fucking weak - powiedział z miną, która wskazywała, że nie żartuje.

Występ PiL niewątpliwie był trudny w odbiorze. Przypominał trochę wizytę w galerii sztuki współczesnej, z której jedni wychodzą zachwyceni, a inni w poczuciu straconego czasu i pieniędzy.

Jeżeli John Lydon był niezadowolony, to co mają powiedzieć The Charlatans? Ich występ na małej scenie zgromadził ledwie garstkę ludzi, choć przecież zasłużona to grupa. Ale na 45 minut przed koncertem "Papryczek" ludzie bardziej martwili się, żeby zdążyć zjeść, wypić, zrobić siku i jeszcze zająć sobie dobre miejsce. Nie było czasu na oklaskiwanie The Charlatans.

Trzeci rozczarowujący koncert (spokojnie, dalej już tylko lepiej) to wątpliwej jakości popis The Vaccines. Nie tylko brzmieli, jakby nie jedli od tygodnia, ale też nie dali pretekstu, by w ogóle brać ich pod uwagę tak, jak brytyjska prasa każe ich traktować - jako objawienie i wielką nadzieję postpunkowej alternatywy. Zwłaszcza wokal (Justin Young) był fatalny. Uciekałem z tego koncertu w popłochu, ale kilkadziesiąt najaktywniejszych osób pod sceną bawiło się zupełnie nieźle.

Hołd warszawski

Duże lepsze wrażenie zrobił projekt I Blame Coco, za którym stoi Coco Sumner. Dziewczyna brzmi jak kobieca wersja Stinga, co jest o tyle zasadne, że jest jego córką. Zatem żadnej podmianki w szpitalu nie było - Stinga w głosie Coco po prostu słychać.

Od ojca wokalistka się nie odcina, a wręcz momentami inspiruje. Jej piosenki to The Police biegnące w stronę Joy Division, ale zatrzymujące się przy Interpolu i Editorsach. Plus za udany cover "Antoher Brick In The Wall" i bardzo dobry kontakt z publicznością.

Mimo kłopotów technicznych Marlon Roudette również pozytywnie zapisał się w krótkiej historii Impact Festivalu, natomiast Kasabian... to dopiero był dynamit! Gdyby temu koncertowi przyglądali się The Vaccines, błagaliby o jak najłagodniejszy wymiar kary już po drugim numerze.

Wokalista Tom Meighan i gitarzysta Sergio Pizzorno to duet charyzmatyczny, uzupełniający się i oryginalny. Widać między liderami Kasabian chemię - co chwilę pokrzykiwali do siebie, żartowali, poklepywali się. Ich dobry nastrój szybko udzielił się publiczności, która podczas finałowego "Fire" skakała tak intensywnie, jakby rzeczywiście się paliło (choć nie wiem, czy akurat skakanie jest najlepszą procedurą postępowania w przypadku pożaru). Pod sceną było tak głośno i tak silna więź się wywiązała, że Tom dziękował Polakom na kolanach. Hołd warszawski - pewnie nie przejdzie do historii, ale ci co widzieli, zapamiętają ten obrazek.

Już bez Johna

Z drobnym poślizgiem, przy rozedrganych i przesterowanych dźwiękach "Monarchy of Roses" na scenę wbiegli Red Hot Chili Peppers. Przywitał ich ryk aprobaty. Wreszcie koniec wielogodzinnego oczekiwania. Wreszcie kulminacja upalnego wieczoru na Bemowie.

RHCP już zdążyli fanów przyzwyczaić, że przeboje przeplatają instrumentalnymi improwizacjami, głównie na linii bas-gitara. Nie inaczej było w Warszawie. Josh Klinghoffer, który w "Papryczkach" zastąpił genialnego Johna Frusciante, w jammach sprawdzał się bez zarzutów, natomiast w piosenkach... szczerze mówiąc, trudno czasem nie zatęsknić za Frusciante. Solówki Klinghoffera bywają przestrzelone, a jego sposób gry, oparty na efektach brzmieniowych, sprawia, że gitara chowa się za basem i perkusją. Josh gra czasem tak, jakby nadal był drugim gitarzystą do pomocy - tak było podczas wcześniejszych tras - a nie gitarzystą, jak to się mówi, wiodącym.

Jednak abstrahując od oceny jego grania, widać jak na dłoni, że wniósł do "Papryczek" sporo świeżości. Jego entuzjazm (nie napiszę "młodzieńczy", bo mowa przecież o 32-letnim facecie!), jego ekspresyjne zachowanie na scenie wyraźnie pobudza pozostałych członków zespołu. Może właśnie dlatego Anthony Kiedis tym razem z większą werwą niż w 2007 r. w Chorzowie podszedł do swoich obowiązków. Zresztą - jakich obowiązków? Na scenie Impact Festivalu triumfy święciła czysta przyjemność grania. Komunał? U zblazowanych gwiazd rocka coraz częściej obowiązkowość wygrywa z przyjemnością, dlatego tym bardziej warto to banalne wrażenie odnotować.

Fascynujące jest nie tylko słuchanie "Papryczek", ale też samo obserwowanie ich dzikich pląsów, zwłaszcza niebieskowłosego basisty Flea. Do tej pory zachodzę w głowę, jakim cudem Anthony, Flea i Josh nie wpadają na siebie, biegając po scenie tyłem, przodem, bokiem, na rękach (Flea), ruchem kołowrotnym (Josh), czy wykonując inne figury funkowo-rockowe.

Repertuar tym razem nikogo chyba nie rozczarował - wielkie przeboje "Under The Bridge", "Californication", piękne "Soul To Squeeze", perfekcyjnie szalone "Sir Psycho Sexy", pulsujące "Throw Away Your Television", czy wreszcie prowokujące do niekontrolowanego tańca "By The Way".

Na koniec koncertu Flea wygłosił tyradę będącą apelem o "wspieranie muzyki na żywo", również klasycznej, oraz szkół muzycznych. A Chad Smith jak już wstał zza perkusji i stanął przed publicznością, to tak mu się spodobało, że nie chciał wyjść.

Michał Michalak, Warszawa

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy