Reklama

Depeche Mode: 25 lat celebracji mroku

Dokładnie 25 lat temu, 17 marca 1986 roku, premierę miał album "Black Celebration" grupy Depeche Mode. Dla wielu to najważniejsza płyta w karierze tego kultowego zespołu, która zmieniła go z gwiazdki kolorowych pism dla nastolatków w poważnego wykonawcę z zastępem wiernych fanów, tworzących jedyną w swoim rodzaju subkulturę.

W połowie lat 80. wszystkie elementy układanki Depeche Mode wreszcie ułożyły się w ten wyjątkowy wzór, za który do dziś z religijną wręcz intensywnością czczą Brytyjczyków miliony fanów na całym świecie.

Wyrazem osiągnięcia artystycznej pełnoletności przez Depeche Mode była właśnie płyta "Black Celebration" - album zdecydowanie mroczniejszy, bardziej eksperymentalny i dojrzalszy od synth-popowych poprzedników. Electro-przeboje wystukiwane na syntezatorze jednym palcem, zastąpione zostały przez wyszukane kompozycje, z subtelną aranżacją, operujące przestrzenią w - jakby nie było - dusznych i klaustrofobicznych utworach.

Reklama

To mógł być szok dla osób, które kojarzyły zespół z singli w stylu "Just Can't Get Enough" czy "Everything Counts".

Ewolucja brzmienia Depeche Mode w połowie lat 80. to zasługa głównego kompozytora grupy Martina L. Gore'a. Lider zespołu, który w tamtym właśnie czasie okrzepł jako twórca, przeprowadził się do Zachodniego Berlina, gdzie nasiąknął tamtejsza kulturą i - nie oszukujmy się - nocnym życiem miasta. Wizyty w erotycznych klubach sado-maso, dekadencki, swobodny, ale też mroczny i surowy klimat przedzielonego murem miasta, wpłynęły również na image Martina.

Depeche Mode prawie gotyccy w "Stripped":



To właśnie w tym czasie w garderobie artysty zaczęły się pojawiać damskie ubrania, a oficjalnym kolorem Depeche Mode stała się czerń. Z tego powodu zespół zaczęto nie do końca szczęśliwie postrzegać w niektórych kręgach jako jednego z przedstawicieli nurtu gothic. Wpływ na to miały na pewno teksty piosenek Gore'a, które w porównaniu z kompozycjami z płyt "Some Great Reward" czy "Construction Time Again", wręcz raziły smutkiem, przygnębieniem i pesymizmem. O pokoleniu młodzieży emo z asymetrycznymi grzywkami jeszcze wówczas nie słyszano, ale teksty Gore'a padły na podatny grunt... O tym jednak później.

Wróćmy do muzyki. Pisząc o dojrzałym brzmieniu Depeche Mode nie można nie wspomnieć o byłym już członku grupy Alanie Wilderze. Kompozytorska maestria Gore'a mogła osiągnąć tak wybitny poziom w dużej mierze dzięki wyobraźni i talentowi Wildera, który w tamtym okresie był wręcz zaślepiony studyjnymi możliwościami samplowania (najwyraźniejszy przykład to dźwięk rozrusznika porsche Dave'a Gahana w "Stripped").

Nad wszystkimi gorącymi pomysłami Gore'a i Wildera czuwał nieoceniony producent Daniel Miller, bez którego osobowości i uporu trudno wyobrazić sobie Depeche Mode. To on zmusił grupę do nagrania "Black Celebretion" za jednym zamachem w trakcie trwającej cztery miesiące sesji. Dodajmy, że sesji bez jednego choćby dnia wolnego od pracy.

Martin L .Gore na golasa, czyli klip do "A Question Of Lust":



Jeżeli jesteśmy już przy personaliach, to nie sposób przy okazji "Black Celebration" nie wspomnieć o holenderskim fotografiku Antonie Corbijnie. Artysta, który współpracował z takimi tuzami sceny niezależnej, jak na przykład Joy Division, nie ukrywał wówczas swej niechęci do mainstreamowych Depeche Mode. Co zatem spowodowało, że Corbijn zdecydował się na współpracę z idolami nastolatek?

Fotografikowi zapewniono wyjazd do Ameryki, gdzie miał kręcić zdjęcia, dzięki czemu Holender potrafił przełknąć konieczność pracy z zespołem, którego artystycznie nie szanował. Później szybko przekonał się jednak do grupy, w dużej mierze za sprawą ambitnego brzmienia "Black Celebration". Efektem tej współpracy był klip do "A Question of Time". Kolaboracji, która trwa do dziś i która zaowocowała w sumie 19 w większości ikonicznymi teledyskami, licznymi nagraniami koncertów, niezliczonymi projektami charakterystycznych okładek singli i płyt, wreszcie projektami jedynych w swoim rodzaju scenografii koncertowych.

Ze zmianą brzmienia i wizerunku wówczas kwartetu równolegle zmieniła się baza fanów zespołu. Przede wszystkim za Depeche Mode zaczęli szaleć Amerykanie. Co ważniejsze dla grupy, piosenki formacji nie trafiły do mainstreamowego obiegu, ale do rozgłośni radiowych szkół średnich i uniwersytetów. Z tego powodu "Depesze" byli postrzegani w Ameryce zupełnie inaczej niż na Starym Kontynencie, gdzie wciąż pokutował image ładnie ubranych chłopców z kolorowych magazynów dla nastolatek. W Stanach Zjednoczonych Depeche Mode byli wymieniani jednym tchem z takimi ulubieńcami młodej inteligencji, jak The Smiths czy R.E.M. W Europie grupa trafiała do gazet, gdzie wychwalano Sabrinę czy Kajagoogoo.

Depeche Mode, Anton Corbijn i "A Question of Time":



Trend zaczął się - zaznaczmy, że jednak powoli - zmieniać za sprawą "Black Celebration". Płyty, którą grom fanów Dave'a, Martina, Alana i Andrew, wprawiła w zakłopotanie, a innych utwierdziła w przekonaniu, że Depeche Mode to jest "ich" zespół i zapoczątkowała powstanie jedynej w swoim rodzaju subkultury "depeszy". Niewiele jest bowiem zespołów, które mogą pochwalić się nie tylko tak liczną publicznością, ale przede wszystkim wierną na granicy fanatyzmu i mentalnego zniewolenia.

"Black Celebration" zdecydowanie nie jest najlepszym albumem w dyskografii Depeche Mode, być może nie mieści się nawet w pierwszej trójce najwybitniejszych dzieł Brytyjczyków. Bez wątpienia jest to jednak album, który wykreował ten zespół i jego fanów. Zresztą wielu z nich do dziś uważa, że prawdziwe Depeche Mode to zespół z okresu trylogii płyt "Black Celebration", i rozwijających oraz udoskonalających pomysły "Music For The Massess" i "Violator".

Co ciekawe, niewiele brakowało, by nigdy nie doszło do nagrania "Black Celebration" i w konsekwencji pozostałych płyt Depeche Mode. W jednym z wywiadów Dave Gahan dosyć zaskakująco przyznał, że właśnie w 1985 roku zespół był najbliższy rozpadu. Zaskakująco, bo wydawało się, że grupą bardziej wstrząsnęły odejście pierwszego lidera Vince'a Clarka na początku lat 80. czy też heroinowy nałóg wspomnianego Gahana w latach 90. Tym samym "Black Celebration" dołącza do panteonu wybitnych albumów, które powstały w niekoniecznie pozytywnej atmosferze. Ale przecież Depeche Mode nigdy nie byli zespołem, który gustował w słonecznych przebojach. Celebracja mroku to coś, co wychodziło i wychodzi im najlepiej już od 25 lat.

Fresk z epoki: Depeche Mode celebrują ciemność w 1986 roku:



Artur Wróblewski

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Black | Depeche Mode
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy