Reklama

Cztery przypadki z życia lidera Ministry

Podobnie jak Keith Richards i Lemmy Kilmister, Al Jourgensen, wielokrotnie nominowany do nagrody Grammy lider amerykańskiej grupy Ministry, zaprzecza prawom natury i założeniom medycyny.

Muzyczny geniusz uzależniony od wszystkiego, jeden z nielicznych przyjaciół słynnego bitnika Williama S. Burroughsa i częsty uczestnik bliskich spotkań trzeciego stopnia. Tylko w INTERIA.PL możecie przeczytać obszerne fragmenty czterech epizodów z życia enfant terrible przemysłu muzycznego, zawarte we właśnie ukazującej się na polskim rynku, głośnej autobiografii "Ministry - Zaginione ewangelie według Ala Jourgensena".

Uwielbiam Ministry, ponieważ w tym co robili, byli niebywale odkrywczy. Na swojej muzycznej drodze zrobili zwrot o 180 stopni: od "(Every Day Is) Halloween" i lżejszych rzeczy, przez etap, w którym zaczęli zajmować się mocnym industrialem na "Twitch", po cięższe albumy w późniejszym okresie. Każdy zespół ma coś z Ministry, począwszy od brzmienia gitar, a na sposobie produkowania muzyki kończąc. Ministry jest jak Black Sabbath albo Pantera - formacje, które pozostawiły po sobie trwały ślad i miały własne brzmienie. Nie można też zapominać, że Al Jourgensen to showman i uosobienie prawdziwej gwiazdy rocka. Przeżył więcej niż ktokolwiek. Moim zdaniem to geniusz. Nigdy nie zapomnę naszego pierwszego spotkania, zwłaszcza, że kiedy uścisnęliśmy sobie ręce z ramienia zwisała mu igła. - Jonathan Davis (Korn)

Reklama

ROZDZIAŁ 4

DIABELSKA SYMFONIA

Zaprzedawanie duszy za koks i kutasy

(...) Raz nawet "(Every Day Is) Halloween" uratował mi życie. Pewnej nocy znalazłem się w Carbini Green, niebezpiecznej dzielnicy Chicago, słynącej z ulicznych gangów. Próbowałem kupić tam jakiś towar, ale nagle zza węgła wyskoczyło na mnie pięciu czarnych, którzy zaczęli mnie otaczać. Jeden z nich wyciągną gnata i zapytał: "Ej, białasie, co robisz w tej okolicy?". Facet chciał mnie zastrzelić, ale wtedy ten drugi gangster powiedział: "Joł, stary, chwila. Nie strzelaj". Rozpoznał we mnie tego kolesie od "bop-bop" z "(Every Day Is) Halloween". Nazwał mnie bop-bop-manem, po czym pozwolili mi wejść do getta na poszukiwania towaru. "Wszystko gra. Przecież to bop-bop-man. Gość jest w porządku".

Ministry i "(Every Day Is) Halloween", czyli jak ocalić życie:


Na trasie z Front 242, również będących podopiecznymi Wax Trax!, poznałem Richarda 23, z którym założyłem Revolting Cocks. Podczas tamtego tournée prezes Sire Records, Seymour Stein, był na ośmiu naszych koncertach, próbując dostać się za kulisy, ja zaś pomny nieprzyjemności, jakie spotkały mnie ze strony Aristy, za każdym razem nie pozwalałem mu wejść. "Mam już dość tych dupków z dużych wytwórni" - mówiłem. Facet był jednak wyjątkowo uparty. W końcu zgodziłem się z nim spotkać w nowojorskim Ritzu. Dopiero co podpisał kontrakt z Madonną i chciał zapewne pokazać im, jak dba o swoich artystów. Madonna była na miejscu, zawołał ją więc do nas, tak że stałem z nią twarzą w twarz, co już samo w sobie było dziwaczne, nagle jednak wszystko zaczęło śmierdzieć jak tuńczyk zmieszany z psim gównem.

To mógł być ten klub albo ktoś inny, powiedziałem więc Madonnie, żeby sprawdziła, czy nie ma czegoś na butach - myślałem, że może wdepnęła w psie gówno. Podniosła nogę, sprawdziła jeden but, sprawdziła drugi. Żadnej psiej kupy nie było, nadal za to waliło jak diabli. Była cała spocona od tańczenia i ubrana jak z "Like A Virgin". Powiedziałem coś w stylu: "Nie wiem, co to jest, ale cuchnie tu gównem". Po zakończeniu naszego spotkania, wróciła na parkiet, a smród znikł! Doszedłem do wniosku, że to musiała być ona. Pobiegłem więc za nią, żeby powiedzieć jej, by raz jeszcze sprawdziła obuwie, i jak tylko ją dopadłem, smród wrócił. Nazwała mnie dziwakiem czy jakoś tak i powiedziała, żebym spie***lał. Ale gdy tylko się oddaliła, smród znów wyparował. Przedstawienie mi Madonny, żeby zachęcić mnie do podpisania kontraktu z Sire, nie zrobiło więc na mnie najlepszego wrażenia.

ROZDZIAŁ 9

PSALM 69

Równia pochyła i niebezpieczeństwa sławy

(...) Mimo iż poinstruowano nas, jak dojechać na miejsce, w domu Williama Burroughsa pojawiliśmy się z trzydniowym poślizgiem, nikogo nie informując. Kazanie mu czekać na nas trzy dni nie było chyba najlepszym posunięciem. Wszyscy odchodzili od zmysłów, siedzieli tam z Billem, co kilka minut spoglądali na zegarki, mówiąc: "Na pewno za chwilę tu będzie". Powodów przetrzymania Billa było kilka. Po pierwsze, musiałem skończyć miks Revolting Cocks, z czym i tak byłem już spóźniony z uwagi na prace związane z Psalm 69. Dlatego właśnie cała ekipa Ministry wyjechała wcześniej. Zespół i techniczni, kamerzyści, management, publicyści, przedstawiciele wytwórni - dla nich wszystkich było to spore wydarzenie (...).

Wiedząc, że nie starczy nam hery, na chwilę zatrzymaliśmy się w Kansas City. Kumpel też był uzależniony. Gliny przegoniły nas stamtąd - dwóch białych w podejrzanej dzielnicy, było wiec jasne, w jakim celu tam przybyliśmy. W końcu stwierdziliśmy: "To jakiś obłęd. Starczy nam to, co mam, przynajmniej dla nas". Podejrzewaliśmy, że Bill też będzie miał ochotę, przeczesywaliśmy więc getto, ale musieliśmy pryskać. "Cóż, próbowaliśmy. Pieprzyć to - ruszamy do domu Billa". Dano nam wskazówki, jak dojechać, znalezienie tego miejsca nie sprawiło nam więc większego kłopotu, mimo iż dom znajdował się na wsi. Muszę przyznać, że nie do końca tak to sobie wyobrażałem. Był to wyłożony drewnem, czerwonawy dom z zabudowaną werandą z tyłu prowadzącą do niewielkiego, zapuszczonego ogrodu pełnego petunii i zielska. Wyglądało to skromnie i przypominało raczej dom sklepikarza niż legendarnego pisarza. Bill jednak cenił sobie prywatność.

Gdy około drugiej po południu dotarliśmy wreszcie na miejsce, zapukałem do drzwi. Otworzył Bill i pierwsze, co powiedział, brzmiało: "Macie coś ze sobą? Gdzie to schowaliście? Ćpuna wyczuję na kilometr". Ja i mój kolega mieliśmy tylko tyle towaru, żeby móc funkcjonować, odpowiedziałem więc: "Nie" i zanim zdążyłem cokolwiek dodać, Bill trzasnął nam drzwiami przed nosem. Pojechaliśmy więc z powrotem 40 kilometrów do Kansas City, gdzie krążyliśmy po tej samej parszywej dzielnicy, co przedtem. Tym razem na rogu spotkaliśmy dzieciaka, który sprzedał nam potężną ilość towaru - było tego za jakieś 800 dolarów. Wróciliśmy do domu Billa, który otworzył drzwi i powiedział: "Ach, to znowu wy". Wiedział, że ma nagrać z nami klip, na co zresztą już wcześniej się zgodził. Nie zrobiłby jednak tego bez narkotyków, od razu więc oznajmiliśmy mu: "Nie, nie, jest dobrze, zakupiliśmy". - "No to zapraszam".

Kiedy weszliśmy do salonu, Bill udał się prosto do swojego pokoju. Przechodził wtedy rygorystyczną kurację metadonem, monitorowaną przez Jamesa. Ale James miał grypę i leżał w łóżku, Bill zachowywał się więc jak oszołomiony dzieciak, który łamie zasady. Myszy harcują, gdy kota nie czują. Gdy wyjęliśmy woreczek z heroiną, Bill zszedł na dół ze skórzanym paskiem z lat 50. i wielkimi, grubymi strzykawkami i igłami z tego samego okresu - wszystko troskliwie zawinięte. My mieliśmy normalne igły, Bill wyszukaną aparaturę. Usiadłem na skórzanej kanapie, Bill zaś usadowił się w swoim ukochanym fotelu. Po kolei wiązaliśmy się tym paskiem i ładowaliśmy. Na jakiś czas wszyscy odpłynęliśmy. Nadal nic do niego nie powiedziałam ani on do mnie, poza tamtym tekstem, że ćpuna wyczuje na kilometr.

Ocknąwszy się, na stole w salonie zobaczyłem list z pieczęcią z Białego Domu. Zauważyłem, że nie był otwarty. Kiedy Bill się obudził, powiedziałem: "Hej, Bill, dostałeś list z Białego Domu". - "Ech, i co takiego? To zwykłe śmieci" - odparł.

Zapytałem, czy mogę go otworzyć, na co powiedział, żebym zrobił z nim, co chce. Cały Bill; nie chciał, by zawracano mu głowę pytaniami. Otworzyłem więc list i zobaczyłem, że był od Billa Clintona, który zapraszał Burroughsa do wygłoszenia mowy na jakimś spotkaniu w Białym Domu. Byłem pod wrażeniem. Burroughs powiedział za to: "Co? Clinton jaki? A tak w ogóle, to kto jest teraz prezydentem?". Nie wiedział tego i miał to głęboko w dupie. Nie mogło być też mowy, by poleciał z Lawrence do Waszyngtonu, żeby pojawić się na jakieś prestiżowej uroczystości. Nigdy tam nie pojechał - nawet nie potwierdził odbioru. Jedynymi rzeczami, o których chciał rozmawiać były szopy i petunie.

Bystry młodzieniec i naćpane szopy

Ciągle skarżył mi się, że szopy niszczą mu ogródek z petuniami, a jedyne czym może do nich strzelać to śrutówka. Nie mógł posiadać normalnej broni, ponieważ w 1951 przypadkowo postrzelił śmiertelnie swoją żonę Joan Vollmer, kiedy to próbował zestrzelić jabłko z jej głowy na wzór Williama Tella. Usiłował strzelać do szopów ze śrutówki, ta jednak strzelała wolno i te szopy ciągle mu uciekały. Zawziął się na nie jak cholera, bo i solidnie go wkurzały. Zapytałem go więc: "Przechodzisz teraz leczenie metadonowe, zgadza się?". Odparł: "No tak, ale co z tego?". - "A może nakarmiłbyś tymi tabletkami szopy? Metadon spowolni je na tyle, że będzie mógł je zastrzelić swoją śrutówką".

Widziałem, że się nad tym zastanawiał, nic jednak nie powiedział.

Kiedy skończyliśmy się szprycować, zostawiłem Billa w domu i udałem się do hotelu na spotkanie z zespołem i ekipą filmową. Na drugi dzień pojawiliśmy się na planie, a Billa nie było. Spóźnił się cztery godziny. Skoro sam przybyłem do niego z trzydniowym poślizgiem, a on spóźnił się tylko cztery godziny, uznałem, że nie mam prawa czuć się urażony. Nie zmienia to faktu, iż wszyscy tam na niego czekali. W końcu się zjawił, cały rozpromieniony, a należy w tym miejscu zaznaczyć, że William Burroughs był najbardziej zrzędliwym skurczybykiem jakiego znałem. Nigdy i z niczego nie był zadowolony, ale kiedy wszedł na plan, było widać, że jest w doskonałym nastroju. Podszedł do mnie i powiedział: "Jesteś bystrym młodzieńcem. Miałeś wyśmienity pomysł. Zastrzeliłem dziś dwa naćpane szopy!".

William S. Burroughs, autor słynnego "Nagiego lunchu", i jego strzelba w teledysku "Just One Fix" Ministry:


ROZDZIAŁ 10

WITAMY W STANIE SAMOTNEJ GWIAZDY

Dżentelmen szos - wersja teksańska

(...) Jeden z ciekawszych akcentów w mojej karierze miał miejsce w Boulder w Kolorado, dokąd poleciałem z Austin wraz z Gibbym (Haynesem, wokalistą Butthole Surfers - przyp. red.) na zaproszenie magazynu "Cream", dla którego miałem napisać relację z koncertu Pearl Jam. Stwierdziłem: "Dobra, w sumie ich lubię. Graliśmy razem na Lollapaloozie i świetnie się z nimi bawiłem. Nie widzę problemu. Może być fajnie". Zameldowaliśmy się w nawiedzonym pensjonacie, w którym aż cuchnęło duchami. Wyglądało to jak "Lśnienie" do kwadratu. Kiedy weszliśmy do środka, przy recepcji zrobił się jakiś raban i początkowo nie chcieli nas zameldować. Nie miałem chyba odpowiedniego dowodu tożsamości albo po prostu nie spodobało im się to, jak wyglądam. W końcu dostałem swój klucz, nie obyło się jednak bez epitetów, którymi poczęstował nas koleś w recepcji, nazywając Gibby'ego i mnie "nieporadnymi dupkami". Zignorowałem go, a kiedy obróciłem się na pięcie, żeby odejść, zobaczyłem, że stojący za mną w kolejce człowiek to Ronald Reagan junior. Przyleciał na koncert Pearl Jam. Obróciłem się do niego i powiedziałem: "Cześć, stary, miło mi cię poznać. Oto numer mojego pokoju. Wpadnij, jak będziesz miał ochotę na piwo i zabawę".

Czerwony telefon i pończochy Nancy

Poszliśmy wreszcie do mojego pokoju. Gibby palił takie ilości cracku, że śmierdziało nim całe piętro. "Człowieku, zaraz nas aresztują, a przecież mamy tu coś do zrobienia. Za to nam płacą" - przypomniałem. Czułem się jak Hunter S. Thompson wykonujący ściśle tajne zadanie. Około czwartej po południu ktoś zapukał do drzwi i powiedział nam, że Pearl Jam odwołali koncert. Jakieś dziesięć minut później wpadł do nas Ronald Reagan junior, któremu otworzyłem paląc crack. Miałem to gdzieś. Pomyślałem jednak: "No cóż, może uda mi się jeszcze uratować ten wyjazd. Skoro nie będę miał możliwości zrelacjonowania koncertu Pearl Jam, to może przeprowadzę wywiad z Ronem". Obecność syn Ronalda Reagana w jednym pokoju ze mną i Gibbym była w końcu jednym z tych dziwacznych zbiegów okoliczności na miarę ugięcia czasoprzestrzeni. Musiałem to wykorzystać. Ucięliśmy sobie pogawędkę, po której zapytałem go: "Przez osiem lat mieszkałeś w Białym Domu. Dorwałeś się kiedyś do czerwonego telefonu, żeby trzepiąc kapucyna powiedzieć Rosjanom, że zaraz spuścisz na nich bombę? To pierwsza rzecz, jaką bym zrobił".

Roześmiał się i powiedział: "Nie, nie miałem dostępu do czerwonego telefonu". Ja z kolei: "Słuchaj, ale przez te wszystkie lata gdzieś jednak musiałeś trzepać gruchę. Nie waliłeś w pończochy Nancy?".

Ron znał się na żartach i miał poczucie humoru. "Nie, nigdy nie próbowałem". Wiedziałem, że trafiłem w czuły punkt, dalej więc drążyłem temat. Walter Cronkite byłby ze mnie dumny. "Chłopie, gdyby to ja dorastał w Białym Domu, uzbrojony w lubrykant jechałbym na ręcznym we wszystkich pokojach. Jeśli kiedyś mnie tam zaproszą, to właśnie zrobię. Będę walić konia na korytarzach, w pokojach, wszędzie". Zaprzeczył, by w jego przypadku cokolwiek takiego miało miejsce. Że niby osiem lat bez targania dzidy? Nie będę przytaczać dalej tego wywiadu, powiem tylko tyle, że ostatecznie opowiedział mi o paru akcjach z polerowaniem lufy. Moim zdaniem koleś był naprawdę super.

Sprawdź teledysk do "Jesus Built My Hotrod" (1991 r.), jednego z największych klasyków Ministry z lat 90.:


ROZDZIAŁ 13

DARK SIDE OF THE SPOON

Raz... Dwa... Trzy... Wrzenie

(...) Choć trudno o dziwaczniejszą akcję, najbardziej abstrakcyjnym momentem w mainstreamowej karierze Ministry był chyba mój udział w reżyserowanym przez Stevena Spielberga filmie "A.I. Sztuczna inteligencja". Wszystko zaczęło się od telefonu, który wykonał do mnie jeden z moich ulubionych reżyserów, Stanley Kubrick. Kiedy usłyszałem w słuchawce: "Halo, tu Stanley Kubrick", myślałem, że ktoś robi mi kawał. - "Taa, jasne" - powiedziałem rozłączając się. Okazało się, że był naszym fanem. Tak oto ów osobliwy, mieszkający na angielskiej prowincji Amerykanin, którego filmy uwielbiałem, postanowił dla kaprysu, że mój zespół musi znaleźć się w jego filmie. Upewniwszy się, że to na faktycznie Kubrick, powiedziałem: "Ku***, jasne, że tak, wystąpię w filmie Stanleya Kubricka. Jaja sobie robisz? Kto odrzuciłby taką propozycję?". Kubrick zmarł kilka tygodni później, a film przejął Steven Spielberg. Przeglądając notatki Kubricka zauważył, że mieliśmy wziąć w tym udział, więc jego producentka, Kathleen Kennedy, zadzwoniła do mnie z pytaniem: "Nadal chcecie się w to zaangażować?". Odparłem: "Jasne, brzmi super".

Po przyjeździe do studia filmowego w Hollywood odkryliśmy, że wszystko wygląda inaczej. Scenariusz został całkowicie przerobiony, a w fabule pojawił się ten opasły pluszowy miś. W oryginale opowieść ta była bardzo mroczna i zawierała liczne sceny seksu. Spielberg usunął to wszystko i postanowił zrobić z tego kino rodzinne, w czym miał mu pomóc ten pieprzony miś. Zatrudnił do tego najlepszego fachowca od animatroniki w branży filmowej, Stana Winstona, który miał taką przypadłość, że mówił o sobie w trzeciej osobie. Dziwne, bo John Williams, który nagrywa ścieżki dźwiękowe do wszystkich filmów Spielberga, też mówi w trzeciej osobie. Williams i ja nie przypadliśmy sobie do gustu. Między mną a Winstonem oczywiście też nie zaiskrzyło. Co do relacji z misiem - te były jeszcze gorsze. Pod koniec za to zacząłem dogadywać się ze Spielbergiem - pod koniec. To w sumie przyzwoity gość, problem w tym, że chyba zbyt długo żył we własnym świecie. Jego pojęcie o muzyce rockowej ograniczało się do Madonny i U2, początkowo więc nie bardzo wiedział, co z nami począć. Wyglądał na wkurzonego i mało chętnego, by nas poznać. Po trzech dniach siedzenia na planie nie nakręcono z nami choćby jednego ujęcia. Mieliśmy czekać i być w gotowości.

Ministry w filmie "A.I Sztuczna inteligencja"


Jego asystenci ustawili nas w końcu jeden przy drugim, co najmniej tak, jakbyśmy mieli poznać zaraz pieprzoną królową Anglii, zaznaczając przy tym, byśmy nic do niego nie mówili i nie patrzyli Stevenowi w oczy - mieliśmy tylko spuścić głowy i uścisnąć mu dłoń, kiedy do nas podejdzie. Kiedy podszedł do mnie, powiedziałem: "Pieprz się, stary. Zwijamy się z tego pieprzonego filmu. Radź sobie sam. Myślałem, że to będzie film porno". Puścił moją rękę i spojrzał na mnie skonsternowany. "'A.I. Anal Intruder'" - wyjaśniłem. - "Tak mi powiedzieli. Natychmiast stąd wychodzę". Stałem tam przed nim w pełnym rynsztunku, w którym od trzech dni wałęsałem się po planie. Opuścił nas zniesmaczony. Jeden z jego asystentów, który coś zapisywał, oznajmił: "Zajmę się tym, panie Spielberg!". Dogoniłem go i powiedziałem: "Z tym porno to ja tylko żartowałem. Jestem podekscytowany, że mogę wciąć w tym udział".

Początkowo nie wiedział za bardzo, jak zareagować na to co przed chwilą ode mnie usłyszał. Powoli podniósł czoło, spojrzał mi prosto w oczy, po czym się uśmiechnął. Można więc powiedzieć, że między mną i Stevenem nie było dalszych niesnasek. Pod koniec trzytygodniowego pobytu w Hollywood zaczął nawet radzić się mnie w różnych kwestiach, sądząc zapewne, iż jestem na bieżąco z kulturą młodzieżową albo coś podobnego. Pokazywał mi wstępną wersję sceny, którą właśnie nakręcił i pytał, co o niej sądzę, więc na dobrą sprawę zostaliśmy kumplami. Co więcej, każdego dnia serwował mi nowy akronim "A.I", były to jednak same suchary. Jeden z nich brzmiał "Animal Indecency". Oponowałem wtedy: "Nie! 'Anal Intruder'!". Poczciwy facet.

Książka "Ministry - Zaginione ewangelie według Ala Jourgensena" trafi do polskich księgarń w piątek, 30 maja.

(Śródtytuły od redakcji; tłum. Bartosz Donarski)

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: życia | Ministry
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy