Reklama

Coldplayem w kanon

Słuchacze radia BBC uznali album Coldplay z 2002 roku najlepszą płytą wszech czasów. Zewsząd posypały się gromy, a w najlepszym wypadku sarkazm i ironia. Tak jakby kolejny pomnik dla Pink Floyd czy Beatlesów był jedyną słuszną możliwością.

"To już jest przesada", "A kto był w jury? 21-letnie siksy, które nigdy nie słyszały o kimś takim jak Plant?", "Doprawdy nie rozumiem, w jakim kierunku ten świat zmierza, jeśli te miernoty z Coldplay ocenia się wyżej niż Pink Floydów!", "Kapela nudna jak flaczyska z olejem. Nuda, nuda, nuda" - to tylko wybrane z wielu komentarzy pod naszym newsem na ten temat.

W przepełnionej świętym gniewem dyskusji o kontrowersyjnym rankingu BBC pomija się zgodną (jak się okazuje nie tylko wśród muzycznych krytyków) opinię, że "A Rush Of Blood To The Head" to album w istocie znakomity. Abstrahując od miejsca w klasyfikacjach wszech czasów. Choć moim faworytem pozostaje debiutancki "Parachutes", to nie da się ukryć, że właśnie druga płyta uchodzi za najlepsze dzieło Coldplay.

Zostawmy przeboje, zostawmy "Clocks", "The Scientist" oraz "In My Place", i rzućmy okiem na pozostałą zawartość albumu: ani jednej zapchajdziury, każdy z utworów ma swój unikatowy, nienachalny urok. To jeszcze Coldplay sprzed ery wielkich stadionów i Briana Eno, który nadał dwóm ostatnim albumom grupy bombastyczne brzmienie. Monumentalne gitarowe ściany w "Politik" i marszowym "God Put a Smile Upon Your Face" kontrastują z kameralnym ciepłem "Green Eyes" czy przejmująco tęsknym "Warning Sign". "Daylight" uwodzi nieoczywistym, mantrycznym finałem, a "Whisper" zaskakuje szorstkim i na pozór chaotycznym brzmieniem. "Amsterdam" to fortepianowa kołysanka świadcząca o wielkim talencie Chrisa Martina do konstruowania misternych melodii, a tytułowy "A Rush Of Blood" jest po prostu przepiękną balladą.

Reklama


Czy wybór bezbłędnego albumu jednego z największych zespołów XXI wieku to rzeczywiście decyzja aż tak szokująca?

Ponadto w zgryźliwych komentarzach przejawia się charakterystyczne podejście do kanonu: zdaniem krytykujących powinien on być zabetonowany, niepodatny na mody, niepodlegający dyskusjom. "Sierżant Pieprz", "Ciemna strona księżyca", do tego Stonesi, Led Zeppelin, The Smiths, Black Sabbath, Queen, Bob Dylan, może Guns N' Roses, może Michael Jackson. Koniec kropka. Uważam inaczej - to właśnie z kwestionowania kanonu rodzą się najciekawsze dyskusje i ucierają nowe perspektywy patrzenia na historię muzyki rozrywkowej. Cieszę się, że tak dobra płyta jak "A Rush Of Blood To The Head" dała idealny pretekst, by się konstruktywnie pokłócić - nie tylko o ocenę twórczości Coldplay (nuda czy nie nuda, komercja czy sztuka), ale i o ten zabetonowany kanon.

Michał Michalak

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Coldplay | ranking | kontrowersje | BBC
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy