Reklama

Ból gardła Eddiego Veddera

Polska to taki kraj, w którym istnieje kilka zespołów, które nasi fani darzą bezgraniczną miłością. Nieważne, czy nagrają dobrą czy słabą płytę, gdy przyjeżdżają do Polski bilety na koncert sprzedają się w mgnieniu oka. Deep Purple, Marillion, Depeche Mode, U2, Iron MAiden, Metallica, no i właśnie Pearl Jam.

Idąc na stadion przez Park Chorzowski, można było zobaczyć całe rodziny, które wybrały się na przedstawienie. Siwiejący tatusiowie w spranych koszulkach grunge'owej legendy, a obok nich małolaty w t-shirtach Linkin Park.

Na trybunach zasiadłem po godzinie 18, więc "zaprzepaściłem szansę na obejrzenie armii panów w kolorowych koszulkach, śpiewających poezję, której nikt nie potrafi zinterpretować, do muzyki metalowej". Jakoś mi nie żal. W zespole Coma autentyczności i estradowego image tyle, co w zespole Verba...

Po 19. na scenie zainstalowali się nu metalowcy z Linkin Park. Płyta i trybuny Stadionu Śląskiego była mocno przerzedzona. Jeżeli przed koncertem ktoś miał wątpliwości kto jest główną atrakcją wieczoru, to "frekwencyjną" odpowiedź uzyskał jeszcze przed koncertem Pearl Jam.

Reklama

Mimo to ekipa Chestera (Chryste, kto mu tak dał na imię?) Benningtona nie zraziła się tym i zagrała naprawdę dobry, energetyczny koncert. Fani usłyszeli wszystkie hity z trzech płyt "Linkinów". Było "One Step Closer" - otwierające koncert, "Papercut", "Points of Authority", "Somewhere I Belong", "Faint", "Numb", "From The Inside", "What I've Done", a na koniec "Crawling" oraz "In the End" - odśpiewane chórem przez publiczność.

Świetnie wypadły numery, w których śpiewane partie Benningtona (wykonywane bez zarzutu), przeplatane są rapowanymi wstawkami Mike'a Shinody. Na nowej płycie takich utworów jest znacznie mniej, niż na wcześniejszych produkcjach, ale "Bleed It Out" czy "No More Sorrow" rekompensowało balladowe wypełniacze.

Mike dziękował Pearl Jam za zaproszenie, ale też zapewnił wszystkich, że chłopaki z Seattle siedzą teraz za sceną i trochę się boją wyjść zagrać po takiej rozgrzewce...

Na koncercie brakowało jednak atmosfery. Zespół zagrał przy dziennym świetle, publiczność była jeszcze niekompletna i miałem wrażenie, że lepiej wypadliby na przykład w Spodku.

Znaczne zagęszczenie publiczności (widać było flagi z Czech, Słowacji, a nawet Portugalii)wskazywało, że nadszedł czas na główne danie wieczoru. Zaczęli po 21., motywem rozpoczynającym płytę "Ten". 45 tys. ludzi prawie oszalało ze szczęścia... i po wstępie, zamiast "Once" usłyszeliśmy "Rearviewmirror".

Eddie Vedder próbował zagaić po polsku, ale szło mu fatalnie. Poza "Dobry wieczór Chorzów" nie zrozumiałem ani słowa. Wokalista narzekał na ból gardła i można było odnieść wrażenie, że próbował go mocno znieczulić niewiadomymi środkami.

Rozczarowanych brakiem "Once" na początku, na pewno zadowoliła obecność "Even Flow" (z partiami solowymi Mata Camerona i Mike'a McCready'ego), ballady "Black", czy nieśmiertelnego "Jeremy".

W "Daughter" wpletli "Another Brick In The Wall" ("President Bush leave us alone" - Eddie, chyba nie wiedział, że George jr. był w Polsce tylko trzy godziny i opuścił Juratę).

W pewnym momencie Vedder wyciągnął z publiczności notkę napisaną na tekturze. Okazało się, że zrobił ją jeden z fanów, dla którego koncert w Chorzowie był setnym koncertem Pearl Jam oglądanym na żywo. Wokalista pozwolił mu wybrać dowolne nagranie, które za moment wszyscy usłyszeliśmy na żywo. Niestety nie było to "Alive"...

Poza tym zagrali sporo ostrych numerów, w klimacie "World Wide Suicide". Wokalista wspomniał koncerty z Katowic, na koniec wyszedł z winkiem i zapewnił, że chciałby zostać z nami, ale nie może.

I to wszystko. Zadowolona publiczność rozpoczęła odwrót ze Stadionu Śląskiego.

Tomasz Balawejder

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Pearl Jam | Bolo | wokalista | publiczność | park | koncert
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy